wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział 29


wiosna 1367
     
Dżuma zabrała ojca, braci i powoli odbiera mi moją matkę. Cała wioska wymiera na moich oczach. W tym czasie jedyną pociechą, jedyną ostoją jest mój przyjaciel – anioł stróż… Przez cały czas trwania zarazy nie ukazał się, jak dotąd ani razu, ale czuję jego obecność, a niekiedy słyszę też jego pełny spokoju i pewności głos w myślach.
Gdy okazało się, że w wiosce panuje dżuma błagałam aby uzdrowił chorych:
- Gravis, proszę, pomóż nam. Jesteś przecież aniołem, uzdrów naszych chorych. – szeptałam w ciemność, wiedząc, że on mnie usłyszy.
„Tulio, jestem aniołem stróżem, twoim aniołem stróżem, ja nie uzdrawiam ludzi, nie leczę ich – odpowiedział tak dobrze znany mi, aksamitny głos – ale obiecuję, że ty nie zachorujesz.
- A inni aniołowie stróżowie nie mogą też zadbać o swoich? – spytałam naiwnie.
„Tłumaczyłem ci, że nie jestem taki jak inne anioły stróże” – jego głos wydał się wtedy lekko zniecierpliwiony, lecz po chwili się ocieplił – „Księżycu[1] mój, inne anioły nie wtrącą się w zamysł Pana, który widocznie zaplanował w ten sposób doświadczyć tą wioskę…”
„Czyli buntujesz się przeciw Panu? Z mojego powodu? Dla mnie?” – moje myśli popłynęła bezwolnie. W odpowiedzi usłyszałam, tak bliski mi, śmiech mojego jedynego prawdziwego przyjaciela. Zarumieniłam się, na myśl o sprowadzaniu anioła z drogi Pana.
„O tak, Księżycu, zszedłem z drogi Pana” – szepnął głos tak czule, że aż dziwnie zadrżało moje piętnastoletnie ciało. W tamtej chwili, od razu przez głowę przeleciało mi sto różnych, niezbyt ułożonych i bynajmniej nie grzecznych myśli, ale nie mieliśmy okazji kontynuować dalej tego wątku, gdyż ktoś mnie wtedy zawołał i moje życie zmieniło się w szaloną i - jak się z czasem okazało- przegraną walkę z zarazą. Na początku po prostu opiekowałam się chorymi, później gdy już nikt zdrowy oprócz mnie nie został to ja zajmowałam się ciałami. Najpierw wywlekałam je, układałam w stosy i paliłam, ale później za radą anioła, ciała zostawiałam w ich rodzinnych domach i podpalałam kolejne obumarłe chaty. Anioł czuwał nade mną i myślę, że to dzięki niemu ogień nie rozprzestrzeniał się na chaty jeszcze żywych. Przez resztę tych strasznych dni, Gravis cały czas wspierał mnie swoją obecnością. A nocami, gdy mimo wyczerpania nie mogłam zasnąć zajmował me myśli niezwykłymi opowiadaniami o dalekich lądach i ludziach tam żyjących.
Dziś w wiosce z dwudziestu chat zostało - razem z moją- tylko pięć. Wszystkich pozostałych przy życiu chorych poprzenosiłam do największej chaty. Zostało ich, razem z moją matką, tylko dziewięć osób. Właśnie zapada zmrok, ogień w palenisku oświetla izbę. Wokół słychać jęki cierpiących chorych – dzieci i dorosłych. W powietrzu czuć zapach chorych ciał i wszechobecnej śmierci. Siedzę skulona przy sienniku mojej matki. Jej pojękiwania doprowadzają mnie na skraj szaleństwa. Mam ochotę wyć ze smutku, strachu i ze zmęczenia. Nagle czuję dłoń na ramieniu, przerażona odwracam się i z niewysłowioną ulgą wpadam w otwarte ramiona anioła. Przywieram twarzą do jego piersi i wybucham długo tłumionym płaczem, a on bez słowa gładzi mnie łagodnie po plecach. Dopiero po dłuższym czasie odzywa się:
„Już starczy tego płaczu mój Księżycu, płacz jest tu bezcelowy.” – jego głos jest czuły choć słowa już nie – „Twoje łzy nie przyniosą chorym ulgi”
Po tych słowach, jakby w celu udowodnienia ich słuszności, jęki cierpiących przechodzą w gardłowe zawodzenie i charczenie. Moje ciało przechodzą dreszcze, przywieram mocniej do czerwonej koszuli mojego przyjaciela, lecz on stanowczym ruchem odrywa mnie od siebie. Trzyma mnie mocno, boleśnie za ramiona i czuję, że patrzy na mnie uważnie. Ze strachem podnoszę załzawione oczy i spoglądam w jego ciemne źrenice. Ku mojemu zdziwieniu emanują one ciepłem i miłością, a nie jak się spodziewałam chłodem i gniewem. Mój nagły niepokój znika. Zagryzam usta i opanowuję wstrząsający mną płacz.
- Tak lepiej Tulia – mimo, że szepcze jego głos zagłusza dźwięki wydawane  przez cierpiących wokół ludzi. Puszcza moje ramiona, ale czuję, że w miejscu gdzie mnie trzymał powstaną siniaki.
- Jesteś na mnie zły? – pytam drżącym głosem.
- Zły? Na ciebie, Księżycu?
- Tak mi się wydawało. Twoje słowa były takie zimne i … - chciałam powiedzieć niesprawiedliwe, ale on kończy za mnie inaczej:
- Prawdziwe?
- ale… - chcę protestować, ale znów nie pozwala mi skończyć:
- Rozumiem, że płacz przynosi tobie tymczasową ulgę, ale dla nich jest czymś strasznym, wiesz czym?- pyta, patrząc na mnie badawczo. Potrząsam głową na znak, że nie wiem.
- Dla nich jest znakiem, że nie ma już nadziei. Płaczesz nad nimi? Czy nad sobą?
Jego pytania ranią, ale też otrzeźwiają. Ma rację, płaczę nad swoją bezsilnością wobec dżumy i ich cierpienia, bo nie widzę już nadziei, a tak bardzo chciałabym im przynieść ukojenie.
„Płaczę z niemocy. Tak bardzo chciałabym, żeby przestali cierpieć.” – myślę i patrzę, jak potrząsa potakująco swoimi kruczoczarnymi lokami. – „Gravis… czyy posiadasz wiedzę, czyy ktokolwiek  z nich przee…przeżyje?”
W mojej głowie co raz bardziej krąży myśl o tym, że należy przynieść chorym ulgę. Mój umysł widzi tylko jedną opcję ukojenia ich bólu, ale serce wciąż rozpaczliwie krzyczy, żeby poczekać, żeby mieć nadzieje.
„Och Tulio, tak mi przykro” – odpowiada Gravis, musi mu być naprawdę ciężko, bo pierwszy raz odkąd się znamy ucieka wzrokiem.
„Nikt?”
„Ty, Księżycu przeżyjesz” – mówi przysuwając się do mnie i patrząc mi prosto w oczy, dodaje: – „Tak mi przykro.”
Przytula mnie. Jego ciepło jest kojące. Ale słowa, które padły zabijają ostatnią iskrę nadziei. Prowadzą mnie do decyzji, bolesnej i nie łatwej, ale podjętej w imię ulgi...

Nad ranem stoję na plaży i z dziwną obojętnością obserwuję dopalające się zgliszcza. Oczyszczający ogień chciwie pożarł ostatnie pięć chat wraz z ciałami znajdującymi się
w największej z nich.
- Już chyba czas ruszać w drogę – mówię w pustą przestrzeń wiedząc, że mój anioł słyszy.
– Jak się czujesz? – pyta materializując się za mną i obejmując mnie dla dodania otuchy.
- Dziwnie lekko – odpowiadam, ale nagle wewnątrz mnie wybucha wulkan emocji. To moje serce wyrwało się z kajdan odrętwienia i opłakuje śmierć niewinności.


[1] Nazywa mnie tak od znaku wyciętego na szyi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz